Krzysztof Wielicki: „Góry to uzależnienie”
– Złotą dekadę polskiego himalaizmu budowaliśmy bardzo powoli – mówi Krzysztof Wielicki, jeden z najwybitniejszych alpinistów. Toruńskie spotkanie z nim w Dworze Artusa poprowadził Radosław Rzeszotek.
Na pana koncie 14 ośmiotysięcznych szczytów Ziemi, cztery wyprawy na K2 i wejście solo na Broad Peak w jeden dzień. I od którego doświadczenia zacząć tę rozmowę?
– Zacznijmy od tego, że ja w ogóle nie powinienem żyć! Mam prawie 70 lat, a dziewięć spędziłem w górach. Jestem o centymetr krótszy, ponieważ na jednej z wypraw w głowę uderzył mnie kamień, i bogatszy o piękne słowo „luck”, czyli szczęście. Powiedziałbym, że sprzyja ono doświadczonym. Dzięki niemu jestem tu z wami, w Toruniu.
Jest pan człowiekiem gór, choć pochodzi pan z nizin.
– Pasji się nie kupuje, nie zdobywa genetycznie. O górach myślałem od najmłodszych lat, a dziś wiem, że z pasją tą umrę. Mając lat 20, studiowałem na Wydziale Elektroniki Uniwersytetu Wrocławskiego. To tam po raz pierwszy spotkałem się z Wandą Rutkiewicz i Wojciechem Kurtyką. Na naszym wydziale działał klub wysokogórski. I tam rozpoczęliśmy naszą wielką wspólną przygodę.
Jakie były pana pierwsze doświadczenia we wspinaczce?
– Próbowałem wdrapać się na kilkumetrową skałę. Oczywiście bez osprzętu. Była niewielka, ale wymagająca. Będąc na jej szczycie, pomyślałem: „O! To jest to!”.
W środowisku ma pan opinię himalaisty, który wbiega na szczyt.
– Zdarzyło się. Szybkość w tym sporcie powoduje, że im człowiek krócej przebywa „w ścianie”, tym dla niego bezpieczniej. Zawsze jednak staram się wspinać z zespołem. Wśród osób mojego pokolenia liczy się współpraca, bo alpinizm tworzą ludzie.
Polacy od pokoleń stanowią czołówkę światowego himalaizmu. Mamy predyspozycję do tego, by rodzili się w naszym kraju prawdziwi wspinacze, czy jest to przypadek?
– Determinowała nas chęć zapisania się w historii światowego himalaizmu. Polacy stracili jednak wielką szansę na zdobycie wszystkich ośmiotysięczników. Między rokiem 1950 a 1964 w składzie wypraw, które stanęły na każdym ze szczytów Korony Ziemi, nie było Polaka. Możliwości wyjazdowe otworzyły się dla nas dopiero w latach 70., kiedy jako sportowcy otrzymaliśmy paszporty. Rozbudziliśmy w sobie wielkie pragnienie pisania historii. Nie potrafię tylko wytłumaczyć, dlaczego największe sukcesy przypadły na trudne społecznie czasy. Tę złotą dekadę polskiego himalaizmu budowaliśmy bardzo powoli.
Może góry to była ucieczka przed tym, co działo się na dole?
– W Polsce, w latach 80. trudno było w zawodzie o karierę. Ja postawiłem na pasję. Zapisałem się z przyjaciółmi do klubu wysokogórskiego, by malować kominy i wieże. Pracy było bardzo dużo. „Wzbogacaliśmy” kosztorysy o rusztowania, z których nie korzystaliśmy, a pieniądze zamieniliśmy na wyjazd do Nepalu. Rocznie z Katowic wyjeżdżało ok. 60 grup. Polskie ekipy nie były jednak wtedy tak wyposażone jak wspinacze z zachodu.
O himalaistach mówi się „lodowi wojownicy”, ludzie z silnym charakterem i wysokim ego. Każdy z was jest indywidualistą?
– Wyprawa to walka z samym sobą. Nie znajdujemy się na stadionie, a w górskiej ciszy. Do tego wysokiego ego trzeba mieć również wielką wiarę, że człowiek zawsze sobie poradzi. Mimo że w rzeczywistości nie jest to prawdą, znam tylko jedną osobę, która po traumatycznych przeżyciach zrezygnowała z pasji. Dla wielu nie ma takiej możliwości. Góry to zbyt duże uzależnienie.
Jak himalaiści radzą sobie z pamięcią o kolegach, którzy już z gór nie wrócą?
– Pamięć o nich pozostaje w książkach, filmach i anegdotach. My musimy iść dalej. Pamiętam, jak w 1986 r. na stokach Kanczendzongi zmarł na obrzęk płuc Andrzej Czok. Musieliśmy pochować go w szczelinie na wysokości 7300 m n.p.m. Jerzy Kukuczka się rozpłakał. Rok później schodził z Annapurny i śpiewał, że kocha życie. Z pasji, mimo traumatycznych przeżyć, trudno się wyzwolić.
Wejście na szczyt to skomplikowana, zespołowa walka. Sam moment na górze trwa jednak bardzo krótko. Co dzieje się, kiedy himalaiści się nie wspinają i siedzą w namiocie?
– Zimą okien pogodowych jest bardzo mało, a wokół niewiele innych wypraw. Graliśmy więc w szachy lub karty. Jak ktoś nas nagrywał, to każdy chwytał za książkę. Czekając 30-40 dni, kiedy silnie wieje, bardzo trudno utrzymać zespół w determinacji. Czasem nachodzą takie myśli jak: „co ja tu robię?”. Bardzo łatwo jest zrezygnować, a świadomość, że zimą jest tylko 5 proc. szans na zdobycie szczytu, nie mobilizuje. Trzeba jednak walczyć.
I pisać historię światowego himalaizmu.
– Zdobywając Mount Everest po raz 3187, nie piszemy historii dyscypliny, a własną. Należy zrobić coś nowego. Mnie udało się wejść w ciągu jednego dnia na szczyt Broad Peak. A co najśmieszniejsze, nie wiedziałem, że tego dnia będę się wspinał. Wojciech Kurtyka powiedział do mnie: „ty się tak szybko wspinasz, że mógłbyś wejść na szczyt w jeden dzień”. Spróbowałem. I wszedłem. Później weszło w podobny sposób jeszcze kilka osób. Ale ktoś musiał być pierwszy i pokazać, że się da.
Dotknął pan kiedyś „cienkiej, czerwonej linii”? Przekroczył swoje możliwości?
– Parę razy bywałem blisko tej linii. Jest to jednak subiektywne odczucie i każdy dotyka jej w zupełnie inny sposób. Nie ma wzoru, by ją wyliczyć, zdarza się więc, że mówimy: jeszcze dam radę. To „jeszcze” jest bardzo niebezpieczne.
Ma pan syna. Wierzy pan w pokoleniowość w alpinizmie?
– Kiedyś przyjechał do mnie kolega i zapytał syna, czy będzie się wspinał jak tata. Odpowiedział krótko: on góralstwa nie uprawia. Do alpinizmu nie można nikogo zachęcać. To trzeba samemu poczuć.
W którą stronę teraz pan pójdzie?
– Zostało K2. My zaatakujemy szczyt zimą 2020 r. Teraz jadą tam Kazachowie i Rosjanie. Andrzej Zawada powiedział kiedyś, że wyprawy dzielą się na te szczęśliwe i udane. Szczęśliwe to te, z których wszyscy wracają. I tego sąsiadom ze wschodu życzę.
Zaprosi pan na wyprawę w 2020 r. Denisa Urubkę?
– Można mieć drzwi na coś otwarte lub zamknięte. Denis jest moim przyjacielem i nigdy przed nim drzwi nie zamknę. Obecnie ma je lekko uchylone.