Złota młodzież [FELIETON]
Każda epoka ma swoją „bananową młodzież”. Żółte skarpetki, mokasyny, tatę w partii, krawat w palemki i atol bikini. Każde z tych insygniów dawało sławę, władzę i bogactwo. Czy to po mieczu, czy po kądzieli, zawsze znalazła się branża, gdzie można było „się sprawdzić”.
Mój mąż z zawodu jest dyrektorem – brzmiała ikoniczna fraza. Dziś brzmi – mój syn z zawodu jest delfinem – można rzec. Czasem jest to mniejszy kaliber, np. „tato, a nie masz przypadkiem jakiejś gastronomii w tej nowej hali sportowej?”
Innym razem prośba o niezbyt nudny staż w banku czy też lekką posadę w Banku Światowym. A może dla poprawy wizerunku szarpnąć się na 30 mln euro i zasponsorować znany zespół Formuły 1?
A ja mam déjà vu – już raz mieliśmy „czerwonego księcia” i jego zespół wyścigowy, najlepszą klinikę okulistyczną dla synowej czy niewymagające posady dla synów, pasierbów itp.
Uczyli mnie na studiach, że więzi krwi były kluczowe w feudalizmie. Najwyraźniej mamy współczesny feudalizm. Bo w zasadzie wszystko się zgadza. Masy społeczne uzależnione od ziemi (kredyty frankowe na mieszkania), pańszczyzna do odrobienia (pensja minimalna), resztki z pańskiego dworu (500+) i udzielne krainy namaszczonych.
A mnie naiwnie wydawało się, że jesteśmy jednym z 36 najbardziej rozwiniętych państw świata OECD. Szczególnie że w tym prestiżowym klubie zasiadamy z takimi tuzami jak Szwajcaria czy USA. Tylko żałuję w swej naiwności, że ja preferuję system kompetencji i wiedzy.
Sam jako chłopak spoza środowiska miałem swoją szansę, z której skorzystałem. Bo ktoś zaufał mojej wiedzy. I uważam, że tak to powinno działać. Złote dzieci prędzej czy później spłoną w ogniu swej chwały. Dziś liczę, że przetrwają tylko ludzie kompetentni i myślący, a nie panie jeżdżące autem z celowo odłączonym reflektorem.